Bliski kontakt, autor: Robert Fuller

Hej, następnym razem, zanim będziesz zbyt długo patrzeć w lustro, pamiętaj, co zawsze ci mówiłem. Widzę, że już zapomniałeś. Rozmawialiśmy o szeptaniu. To było wtedy, gdy szedłeś wstecz przez swoje wspomnienia, na jakiejś bezludnej plaży, w jakimś zapomnianym miejscu, albo sam, albo z jakimś wyimaginowanym towarzyszem wyczarowanym z twojego własnego spojrzenia. Myślałem, że to dlatego, że byłeś całkowicie zafascynowany własną podobizną. Tak naprawdę mogłeś chodzić sam ze sobą, mrucząc od czasu do czasu przekleństwa, które przypadkiem podsłuchałeś, przynajmniej dopóki dziewicza plaża nie ustąpiła miejsca nieprzebytej ścianie skał.

Jak zapewne pamiętasz, gdy skały się zmaterializowały, przypomniałeś sobie szepty, choć było już za późno. Zabrali cię w odludne miejsce, ponieważ jedna z twoich jaźni nadmiernie mruczała do swojej drugiej jaźni. Gdybyś szeptał, nie byłbyś teraz w tak odludnym miejscu, ponieważ przeoczyliby cię. Widzę cię teraz, wizualizuję mały pokój pozbawiony całej ludzkości, pozbawiony wszystkiego oprócz łóżka i lustra.

To lustro zajmuje cię teraz bez końca.

Nie pamiętam, jak udało ci się przekonać swoich opiekunów, by pozwolili ci odbierać komunikację z zewnątrz, ale wiem, że minęło zaledwie kilka miesięcy, mimo że zostałeś przyjęty do swojego małego pokoju wiele lat temu.

Mimo to, gdy kanały komunikacji zostały otwarte, nie od razu odpowiedziałeś tym, którzy próbowali się z tobą skontaktować. Myślę, że prawdopodobnie byłeś nieco zaniepokojony i z pewnością nie ufałeś swoim opiekunom w dużym stopniu.

Nie sądzę, abyś kiedykolwiek skontaktował się ze mną bezpośrednio i w rzeczywistości nie mam żadnych twardych dowodów na to, że faktycznie otrzymałeś moje wiadomości. Widzę tylko - lub wyobrażam sobie - jak nieustannie, bezustannie polerujesz szkło przed sobą, prawie tak, jakbyś chciał je wypolerować do zera. A kiedy nie polerujesz szklanki, mogę sobie wyobrazić, jak na przemian podziwiasz, a potem wpatrujesz się w swoją podobiznę, w stanie ciągłej dezorientacji, czasami ją pieszcząc, a innym razem wysyłając do niej tylko witriol.

Insynuowałeś, że twoi opiekunowie prawie nigdy się o ciebie nie troszczą, a w rzeczywistości są tam tylko po to, by upewnić się, że jesteś wystarczająco dobrze odżywiony. Utrzymują cię przy życiu, cieleśnie, nic więcej.

Pomyślałbym, że twoi opiekunowie przynajmniej od czasu do czasu przedstawią się w celu twojej rehabilitacji, ale wręcz przeciwnie, chętnie zostawili ciebie i twojego drugiego ciebie - tego, którego możesz teraz podziwiać lub przeklinać tak bezmyślnie w lustrze - abyś robił, co chcesz, tak jakby powód twojego uwięzienia był, po tym wszystkim, przez co przeszedłeś, bez znaczenia.

Ale lustro: to jest w rzeczywistości twój początek i twój koniec, i to jest w rzeczywistości powód, dla którego chcesz je zmielić w zapomnienie - to dlatego, że sam przestaniesz być, to znaczy ostatecznie, nieodwołalnie, wyślesz siebie i swoje teraz zniknięte drugie ja, tajemniczo połączone na zawsze, poziomo, do własnego łóżka niekończącej się nocy.

Te nowomodne telefony! Nigdy wcześniej nie widziałem tego modelu. Wydaje się, że to jakiś rodzaj zamkniętego obwodu. Prawie tak, jakby rozmawiało się z samym sobą...

9 lutego 2013 r.

Inspektor, autor: Robert Fuller

Inspektor był zajęty. Telefon dzwonił bez przerwy. W końcu odebrał.

"Gaudeau, kto mówi?".

Nastąpiła niezręczna cisza. Potem odezwał się nieśmiały głos. "Mam ważną informację".

"Jaka jest jej natura? I kim jesteś?".

"Nie mogę tego ujawnić. Ale to bardzo ważne. Chodzi o twoją sprawę".

"Nikt o tym nie wie. To ściśle tajne." Potem krótka pauza. "Jakiego rodzaju informacje?"

"Jestem z tym zaznajomiony. Widziałem twoje badania".

"Co słyszałeś?"

"Oszustwo, które badałeś. Największe oszustwo w historii".

Inspektor Gaudeau był zszokowany. Ale milczał. "Tak, tak, powiedz".

"Potrzebuję anonimowości. Nie namierzaj tego połączenia".

Inspektor szepnął zaciekle. "Masz moje słowo".

"Najpierw mi coś powiedz. Po co ujawniać to oszustwo? O co ci dokładnie chodzi?"

"Ty powiedz mi swój. Dlaczego ci zależy? Po co mi pomagać? Nie możesz tego ujawnić? Wiesz tak dużo..."

"Próbuję pomóc. Jesteś bardzo trudny".

"Po prostu daj mi coś. Nawet najmniejszą wskazówkę. Gest dobrej woli. Wtedy chętnie się podporządkuję".

"Dobrze, proszę bardzo. Tylko mały kąsek. Znalazłem dowód. Jaka jest twoja teoria? I po co się w to mieszać?"

"Jakie dowody?"

Mężczyzna wpadł w furię. Stracił panowanie nad sobą. "Dlaczego jesteś taki trudny? Daj to, o co proszę. Albo się rozłączę".

Inspektor Gaudeau zmiękł. Potrzebował przerwy. To może być to. "Wspomniałem o dobrej wierze. Ludzkość została oszukana. Karmiona stertami kłamstw. Oto moja teoria. To było wieki temu. Był spisek. Spisek w celu popełnienia oszustwa. Zmyślali różne rzeczy".

"Tak, tak, to dobrze. I mam dowód. Znam lokalizację. Proszę," mów dalej.

"Chcieli oszukać. Sprowadzić ludzkość na manowce. Dlatego ta księga. Niektóre rzeczy były prawdziwe. Oparte na faktach historycznych. Fakty, które można było zweryfikować. To był haczyk. To właśnie przyciągnęło ludzi. Zostali wciągnięci. Jak ćmy do żarówek. Jak lemingi do klifów. Jak dzieci do flecistów. Nie mogli się powstrzymać". Krótka, ciężka pauza. "Więc gdzie jest lokalizacja? Lokalizacja czego?"

"Wciąż się powstrzymujesz. Dlaczego właśnie ty? Czy zostałeś osobiście skrzywdzony? Czy masz legitymację? Mam na myśli legitymację procesową. Taką, którą sędziowie mogliby zaakceptować".

Zachował zimną krew. Ale Gaudeau był wściekły. "Czy to jest sąd?" Ciężkim szeptem.

Następnie kontynuował. "Jesteś moim sędzią? Moją ławą przysięgłych, moim katem? O co w tym wszystkim chodzi!?"

"Tracisz panowanie nad sobą. Nic ci to nie da. Po prostu odpowiedz na pytanie".

Zastanowił się nad tym. Jaki był jego punkt widzenia? Czy został ranny? Jaka była jego pozycja?

"Nie spieszysz się. Nie mamy czasu. Ta sprawa jest pilna. Trzeba ją wyjaśnić. Zanim będzie za późno. Do roboty..."

Gaudeau spróbował czegoś nowego. Coś w rodzaju odwróconej psychologii. Wymyślił coś. Albo tak mu się wydawało. "Była tam jaskinia. Wypełniona nietoperzami. To była ich kryjówka. Wejście było ukryte. Starożytne teksty to dokumentują. Jeszcze go nie znalazłem. Może mapa skarbów. "X" oznacza miejsce. Wszystko pod przykrywką. Ludzie przysięgli tajemnicę. To właśnie było dziwne. Wiedzieli coś głębokiego. Dlaczego tajne stowarzyszenie? Po co to ukrywać?"

Telefon milczał. Przez dłuższy czas. Słaby dźwięk. Trochę jak brzęczenie. Byli podsłuchiwani!? Nikt nie mógł powiedzieć. W końcu mężczyzna przemówił. "Masz rację. To była jaskinia. Nietoperze były wszechobecne. To był problem. Nie chodziło o tajemnicę. Niczego nie ukrywały. Wszystkie się zaraziły. Zakryły wejście. Świat był zagrożony. Wszyscy się poświęcili".

"To nie ma sensu. Jak się dowiedziałeś?" I wtedy coś kliknęło. On był nietoperzem. I uciekł. Ze wszystkimi dowodami. Stąd wiedział. Gdzie była jaskinia. Gaudeau znał jego imię. Zaczynało się na "D". A sam "D" nie miał infekcji. On sam był infekcją.

'D' wiedział to wszystko. Potem zaczęło się wiercenie. Prosto przez telefon. Tylko dwie małe dziurki. Telefon stał się zakrwawiony.

12 września 2023 r.

Ekstra, autor: Robert Fuller

Mortimer Dalton - wszyscy nazywali go Mortem - miał swobodny dostęp do planu zdjęciowego, w tym całego obszaru za kulisami, nie wspominając o niekończących się akrach kanionów, wąwozów, dolin, widoków formacji skalnych i tak dalej; widoki rozciągały się dalej, niż jego wyobraźnia mogła pojąć.

Mort generalnie nie zajmował się niczym innym, jak tylko swoimi przygodami, wędrując po dowolnym obszarze planu, za kulisami i rozległym przyległym pustkowiu, które nie były aktualnie wykorzystywane przez produkcję; jego harmonogram, kiedy jego obecność na planie była wymagana, został mu podany z wyprzedzeniem i rzadko zdarzały się jakiekolwiek odstępstwa od ogłoszonego harmonogramu. A w takich przypadkach, gdy był niespodziewanie potrzebny, można było łatwo skontaktować się z nim za pomocą jego urządzenia mobilnego, a osoby odpowiedzialne zawsze powiadamiały go z dużym wyprzedzeniem, że ma się zgłosić na służbę.

Ale przez większość czasu spędzonego w pracy - a byli naprawdę hojni, jeśli chodzi o honoraria, które zarabiał za ciągłe bycie na wezwanie, profesjonalistą, którym był; wiedzieli, że można mu zaufać, że wykona robotę, a on zawsze się z nich wywiązywał - wędrował przez cmentarze wypełnione płytkimi grobami, fasady małych zachodnich miasteczek z ich saloonami, hotelami, stajniami, sklepami ogólnymi, restauracjami i tak dalej, miasteczkami, o których Mort po prostu wiedział, że wkrótce dołączą do szeregów niezliczonych miast-widm rozsianych po tym regionie, nie zważając na to, że miasta fasadowe były w najlepszym razie wyimaginowane.

Chociaż wynagrodzenie, biorąc pod uwagę to, co faktycznie robił, a było to zaledwie kilka minut z każdego dnia kalendarzowego, było stosunkowo hojne, z pewnością nie jechał pociągiem z sosem, w żadnym wypadku. Miał tendencję do marzeń, że jest to odskocznia do bardziej lukratywnej pracy, być może bardziej w centrum uwagi niż obecnie, a może nawet bardziej w tle, że tak powiem, na stanowisku, którego szczególnie pożądał: za kamerą.

Pomyślał sobie: "Gdybym tylko mógł zademonstrować reszcie ekipy, do czego jestem zdolny, gdyby tylko pozwolili mi pokazać im, jak kreatywny jestem w kadrowaniu ujęcia, nie byłoby wątpliwości, że widzieliby we mnie to, kim naprawdę jestem".

W międzyczasie jednak jego zadaniem było być w większości niezauważonym, zwykłym duchem postaci czającym się gdzieś w tle, podczas gdy prawdziwa akcja rozgrywała się tuż przed kamerą. Rozumiał, że ktoś musi wykonywać jego pracę; i to była duża część tego, dlaczego był tak dumny ze swojego profesjonalizmu.

Jednak pragnienia, które przepływały przez jego serce i umysł, nie ustępowały, choć starał się je stłumić, nawet kosztem swojego zdrowia psychicznego - lub zachowania zdrowia psychicznego.

Tak więc, podczas niektórych bardziej zimowych scen i pór roku, zwrócił uwagę na wszystkie ciemne kruki zaśmiecające pokryte śniegiem pola, z ich spiczastymi dziobami nieustannie besztającymi go, jakby był ich przeciwnikiem lub zaprzysięgłym wrogiem; po prostu zdawali się nie rozumieć jego głębokiej miłości i podziwu dla każdego aspektu ich istnienia, aż do ostatniego szorstkiego, najbardziej przeszywającego "Caw!", jakie mogli dla niego wymarzyć w swojej najwyższej ptasiej inteligencji. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że całkowicie ich rozumiał, być może nawet lepiej niż oni sami.

Po wielu takich spotkaniach poczuł, że jest niczym więcej niż statystą w ich tajemniczym kinie, więc starał się jak mógł zniknąć w krajobrazie, aby ich nie zagłuszyć.

Właśnie wtedy zadzwonił do niego szef ekipy filmowej. Był potrzebny natychmiast i musiał założyć jeden ze swoich wielu kostiumów, więc naprawdę musiał się spieszyć, aby zdążyć na czas. Wszystkie kruki zaczęły zaciekłą kakofonię, jakiej Mort nigdy nie znał. Przez chwilę wydawało mu się, że spiskują, by go ścigać, może nawet w złych zamiarach, nie zważając na jego głęboki podziw i miłość do nich, z czego zdawały się w ogóle nie zdawać sobie sprawy. Ale ustąpili i wkrótce wrócił na plan, choć zdyszany.

Na szczęście założenie kostiumu było proste i szybkie; kostiumolodzy byli doświadczeni w szybkich zmianach, a Mort zawsze miał na twarzy sporą ilość makijażu na wypadek takich sytuacji jak ta.

To, co było niezwykłe w tym konkretnym kostiumie - a przez wszystkie dni pracy z tą ekipą nigdy nie doświadczył czegoś podobnego - to fakt, że miał być w pełnym stroju klauna! Jak miał uniknąć zwrócenia na siebie uwagi w takich okolicznościach?

Ale załoga posadziła go na jednym z krzeseł przy stoliku daleko w głębi baru, w pobliżu miejsca, gdzie pianista wygrywał ragtime'y na okropnie rozstrojonym instrumencie, który z pewnością widział lepsze czasy.

Mort pomyślał sobie: "To jakaś parodia! Sztuczka! Pułapka! To całkowicie niesprawiedliwe!".

I właśnie wtedy Mort postanowił zająć centralne miejsce na scenie, bez scenariusza.

To był jego moment. Podszedł do głównego rewolwerowca, mijając go, w chwili chwały, która nadeszła dopiero wtedy, gdy zebrał całą armię kruków, które dopiero teraz poznały głębię jego miłości do nich. I zrobiły to, co było konieczne.

14 lutego 2024 r. [11:55-12:57]

Portal, autor: Robert Fuller

Był to jeden z tych dni, kiedy nieustannie padał deszcz, lekka mgła przeplatała się z równomierną mżawką, a od czasu do czasu padały ulewne deszcze. Była to idealna pogoda, aby otulić się kocem, zwinąć w kłębek w wygodnym fotelu z ulubioną książką i kieliszkiem porto lub po prostu spędzić czas, wpatrując się bezmyślnie w krople spływające po chłodnej szybie okna. W takie dni można było sobie wyobrazić, że okno jest przejściem, które może oddać tajemnice zawsze czające się pod powierzchnią świadomości.

Jeśli zamknąć oczy i pozwolić im zamglić się, światło staje się czasami nie do zniesienia, a cała głowa wydaje się być zanurzona w miękkiej poświacie energii, z którą nie można się oddzielić. Niektórzy twierdzili, że jest to droga do innego miejsca, które wydaje się być inne, ale w rzeczywistości nie różni się niczym od tego miejsca; niektórzy wspominali również, że odrzucenie zwykłego umysłu wypełnionego różnymi przypadkowymi elementami, którego zawartość została zmyta przez czystą energię, było bramą prowadzącą do potężnego, radykalnego uczucia empatii, tak silnego, że można było odczuwać radości, smutki, bóle i ekstazy wielu innych istot żywych, praktycznie w dowolnej odległości w czasie i przestrzeni.

Tak więc dla Mayi był to jeden z tych dni, głównie spędzonych na odpoczynku i marzeniach o niczym konkretnym, ale w chwilach, gdy deszcz nasilał się, zaczęła czuć się coraz silniej wciągana w coś, co nazywała „wir”; był to dla niej stan znany, ponieważ od najmłodszych lat miała głębokie psychiczne połączenie z otaczającymi ją ludźmi.

Z takimi stanami należało obchodzić się ostrożnie, ponieważ delikatny ludzki umysł i serce nie były w stanie wytrzymać zbyt intensywnych doznań. Wejście na sam skraj portalu było jedną rzeczą, ale wejście dalej bez odpowiedniej ostrożności mogło być wręcz lekkomyślne, jeśli nie wręcz niebezpieczne.

Ale ten dzień był inny niż wszystkie, które przeżyła przez dziesięciolecia; znalazła się w stanie zadumy graniczącym z epizodami psychotycznymi, tylko z powodu intensywności uczuć, które były przekazywane do niej z innych miejsc i osób.

Była jedna scena, którą zobaczyła i poczuła, która była dość brutalna, i wiedziała, że kiedy pojawi się coś o takim natężeniu i mroku, będzie musiała znaleźć sposób, aby się stamtąd wydostać. Nigdy nie bała się zjawisk takich jak to, ale część niej zaczęła drżeć w niekontrolowany sposób. Było tylko jedno wyjście z tej sytuacji – oddychać świadomie, pełnymi płucami i z pełnym uczuciem, pozwalając promieniom energii wypełnić i przepełnić jej głowę, umysł i serce. Wtedy deszcz ustał i zmył z niej wszystko. Wyszła cicho na nocne niebo i poczuła euforyczne promienie księżyca w pełni, które przepływały przez rozedrgane chmury. Czuła, że okno się otworzyło, tak samo jak ona.

17 lutego 2024 r. [~18:53-19:53]

Mucha, autor: Robert Fuller

Pochodzę z arystokratycznej rodziny. Chociaż nasze zapisy są dość skąpe przed połową XVIII wieku, kiedy to zostaliśmy obdarzeni chwalebną, domową nazwą w waszym cennym systemie klasyfikacji, my, Musca domestica, mamy dumną historię, która znacznie wyprzedza zaledwie trzy i pół tysiąca naszych żyć. Jeśli chcesz wiedzieć, nasze korzenie sięgają ponad trzech czwartych miliarda lat; szkoda, że nasze zapisy zostały rozpoczęte dopiero niedawno. Pomyśl tylko, jakie historie moglibyśmy opowiedzieć o mamutach i mastodontach, torbaczach i ssakach, borhyaenidach i ptakach, a także, bliżej twoich przodków, o naczelnych. Co mogłaby opowiedzieć ta przysłowiowa mucha na ścianie!

W tej chwili mieszkam w prestiżowym laboratorium badawczym, które woli pozostać w cieniu ze względu na delikatny charakter działań prowadzonych w jego murach. W rzeczywistości jedyne, co udało mi się dowiedzieć, to nazwa: Muscarium. Chociaż działania laboratorium są w dużej mierze ukryte przed resztą świata, my, więźniowie Muscarium, doskonale wiemy, czym zajmują się ludzie w białych fartuchach. Jak moglibyśmy nie wiedzieć? W końcu jesteśmy obiektami ich różnych eksperymentów.

W Muscarium, w labiryncie kompleksu, znajduje się kilkadziesiąt różnych skrzydeł, a my, więźniowie, doskonale wiedzieliśmy, że w większości z nich stosowane są najbardziej inwazyjne, intensywne i szalone metody tortur. Przez cały dzień i noc słyszeliśmy krzyki naszych współwięźniów, ale nie mogliśmy nic zrobić.

Niektórzy z białych fartuchów, tylko niewielka mniejszość, naprawdę troszczyli się o swoich podopiecznych, coś do nich czuli. Widzicie, najbardziej elitarnym i pożądanym skrzydłem w całym kompleksie było skrzydło przeznaczone do eksperymentów muzycznych z użyciem elektrod.

Lubię myśleć, że stało się tak dzięki mojej gorącej prośbie skierowanej do władz, w której przedstawiłem osobom odpowiedzialnym wszystkie argumenty przemawiające za tym, że po wyjściu z poczwarki i przemianie w dorosłą osobę, właśnie tę, która teraz wysyła te strzępki myśli do waszych mózgów, powinienem trafić do tego skrzydła, a nie do miejsca, gdzie czekały mnie potworne tortury i pewna śmierć.

Arystokratyczne pochodzenie, o którym wspomniałem wcześniej, nie oznaczało jedynie, że pochodziłem z ogólnej puli genetycznej much domowych, ale raczej, że moi przodkowie pochodzili z zamków i chat rodzin ludzkich o znamienitej muzycznej tradycji w częściach Bliskiego Wschodu, gdzie tego rodzaju działalność była najbardziej intensywna. Wszyscy to rozumieliśmy; zawsze uważnie słuchaliśmy każdej frazy i rytmu, a nasze skrzydła biły w harmonii, w całkowitej rezonansie z tym, co tworzyli dla nas mistrzowie tych stylów muzycznych.

Ale jeśli chodzi o to, dlaczego trafiłem do tego konkretnego skrzydła Muscarium, to szczerze mówiąc, mogła to być po prostu głupia przypadkowość. A może bardziej wrażliwi pracownicy w białych fartuchach potajemnie przeprowadzali przesłuchania wśród młodych much, aby znaleźć prawdziwy, surowy talent, a nie tylko wypełnić to skrzydło zwykłą nudą. Wydaje mi się, że niektórzy z nich mieli naprawdę słuch muzyczny.

Tak czy inaczej, osobiście uważałem, że mam więcej niż wystarczające kwalifikacje, aby przebywać w tym skrzydle. Samo moje pochodzenie było tego dowodem. Okazało się, że jeden z białych fartuchów, który nazywał się Max, od razu mnie polubił i nawet zwierzył się z tego swojemu koledze.

Max i reszta jego najbliższych kumpli byli naprawdę ciekawi, jak mogą najlepiej wykorzystać swój sprzęt badawczy, żeby wszyscy mogli cieszyć się najgłębszymi doznaniami słuchowymi (oczywiście dzięki naszym obiektom badań).

Zrobili więc tak, że ostrożnie i skrupulatnie przymocowali do naszego centralnego układu nerwowego całą masę najmniejszych elektrod, jakie można sobie wyobrazić. Było też wiele rodzajów czujników ruchu, których nie potrafię nawet opisać. Najbardziej skomplikowane były specjalne czujniki, które monitorowały nie tylko aktywność naszych kory wzrokowej (zarówno złożonych oczu, jak i oczek), ale także, co równie ważne, aktywność związaną z odżywianiem, która pozwalała nam funkcjonować dzięki pseudotrachei.

Jak widać, z aparatem było związane wiele wejść i wyjść, które miały służyć wyłącznie wzbogaceniu końcowego efektu słuchowego.

Starałem się jak mogłem, aby poinformować ich, a zwłaszcza Maxa, który wydawał się dość uważnie słuchać moich próśb, że moją mocną stroną w muzyce jest fortepian i ogólnie instrumenty klawiszowe. Byłem więc podekscytowany, gdy zdałem sobie sprawę, że moje pierwsze połączenie, moje pierwsze „podłączenie”, nastąpiło z fortepianem (oczywiście elektrycznym) i natychmiast zacząłem się popisywa.

18 lutego 2024 r. [13:44-15:47]

Byliśmy, autor: Robert Fuller

Wyobraź sobie opuszczone miasto na pustyni. Kamienne budynki zniszczone przez żywioły, drewniane deski zniszczone przez czas, burze i wiatr. Życie, które kiedyś tu tętniło, zredukowało się do wychudzonych szkieletów dawnych czasów srebra. Czasów, kiedy za monetę sprzed czasów Lincolna można było kupić ćwierć funta sera lub ryżu albo sporą garść „cukierków za grosza”.

Wzgórza i kaniony, jałowce i sosny, zarośla i źródła, pola granitu i klify, a także bogate życie i okres prosperity – tak długo, jak trwało. Był to szczyt szczęścia Irlandczyków, w pobliżu krystalicznych źródeł. Miraż trwał tylko około sześciu lat, wysychając wraz z wyczerpaniem się żył srebra. Jednak pierwotnie była to kraina petroglifów.

Każdy motyl w swoich czterech etapach życia miał wieczne życie w swojej podróży prowadzącej do szczęścia. Jednak poczta nigdy nie wysłała niczego takiego. Słoneczniki, bogowie słońca, promienie słońca, deszcz i skrzyżowane ścieżki – wszystko to prowadziło do czasu snów. Jednak zbezczeszczenie tego wszystkiego miało na celu jedynie wydobycie rudy, bez względu na to, co miały do powiedzenia juka, opuncja figowa, róża skalna czy kolczasta gwiazda.

Pustynne nagietki marzące o yerba mansa, morwa morelowa, liliowy kapelusz słoneczny czy żwirowy duch. Srebrzystoszare lub ołowiane wilgi, wróble szałwiowe, sikorki jałowcowe, niebieskoszare muchołówki i wreszcie najmniejsze brodźce, wszystkie przelatujące przez suche pola, wszystkie marzące o rybołowach łapiących okonie wielogębowe, pielęgnice skazane, pstrągi tygrysie i zielone słoneczniki.

Jednak intruzi nie mieli takich marzeń, tylko marzenia o natychmiastowym bogactwie, o którym słyszeli przed wyruszeniem ze wschodu do tego zapomnianego przez Boga miejsca, aby zdobyć fortunę. Ich walutą było srebro, ale równie dobrze mogły to być srebrzyste rybki, które wymykały się im z palców podczas parzenia porannej kawy.

Kopalnie wyschły szybciej niż grzech, a żyły zamieniły się w pył. Jednak życie, które istniało przed gorączką, toczyło się dalej, jakby górnicy nigdy nie kopali ziemi w poszukiwaniu swoich daremnych i bezsensownych skarbów, nasyconych nieustannym poszukiwaniem, żądzą tego, czego nie mogli mieć, czego nikt na tej ziemi nie mógł naprawdę mieć.

Rybki srebrzyste wiedziały lepiej; jaszczurki, węże królewskie i węże nocne nie dały się oszukać; a mikowe czapeczki, purchawki, porosty, shaggymanes i atramentówki pozostały na swoich miejscach. A wszystkie malowane damy, zachodnie pigmejki, królowe, sfinksy białoliniowe i niebieskie dashery odleciały w błękit bez najmniejszej troski.

Nie pozostało więc wiele z tej próby stworzenia ludzkiego społeczeństwa – z wyjątkiem kamieni, prawie martwych drewnianych listew i tajemniczych petroglifów oraz krajobrazu, który nigdy nie planował zniknąć aż do końca świata. Gdy spojrzało się w kierunku wzgórz, widać było jedną budowlę z kominem po lewej stronie, która wyglądała jak ktoś w okularach.

Kto natomiast z ludzi nadal wędrował po tych wzgórzach i kanionach? Czy nie pozostał nikt, kto mógłby opowiedzieć historie o chciwości, rozpusty, żądzy przygód? A ci, którzy byli tu pierwsi: jaka była ich historia? Cóż, już ją opowiedzieli i zapisali dla wszystkich przyszłych pokoleń. Flora i fauna dobrze o tym wiedziały.

20 lutego 2024 r. [17:40-19:23]

Karuzele, autor: Robert Fuller

Na tablicy przy wejściu widniał prosty napis: „Fun House: Zabawa dla całej rodziny”. Jednak miejsce, które niektórzy nazywali festiwalem, znajdowało się w jednej z najbardziej odległych części hrabstwa.

Na terenie obiektu znajdowało się co najmniej siedem karuzeli. Trudno było dokładnie je policzyć, ponieważ obiekt został zaprojektowany w taki sposób, aby wykorzystać liczne sztuczki świetlne i lustra, które miały uatrakcyjnić zabawę.

Sama konstrukcja była po prostu poziomą wersją diabelskiego młyna, z dodatkiem wesołych koników, które miały rozweselić najmłodszych. Zamiast więc bezpośrednio walczyć z siłą grawitacji, dzieci miały do czynienia z siłą dośrodkową.

Mimo to krzyczały z całej siły, ponieważ była to dla nich doskonała zabawa, pozwalająca kręcić się w kółko, aż zakręciło im się w głowie. Wszystkie zauważyły parasol, który osłaniał całą konstrukcję, oraz pozostałe parasole, co najmniej sześć, otaczające ich zabawę.

Parasol, chroniący przed intensywnym słońcem jasnego dnia, był również znakiem, który mówił małym dzieciom, że są związane z wyjątkowym rodzajem cudowności, którą tylko one same mogą doświadczyć.

Jednak to nie parasol sam w sobie niosł ciężar przesłania, które ogarnęło te dzieci. Nie, zewnętrzne granice kompleksu były pokryte licznymi szybami, które w różny, zniekształcony sposób odbijały wszystko, co się przed nimi pojawiało.

A te szyby były często ozdobione różnorodnymi symbolami religijnymi, wielobarwnymi snami świątecznych szat. Ciepłe światło przechodzące przez te szyby było więc widoczne jak przez pryzmat i w ten sam sposób padało na dzieci.

Ale dzieci kręciły się cały czas, jakby nic ich nie obchodziło. Trzymały się koni, siodeł i cieszyły się karuzelą za każdym razem, gdy ta obracała się w kółko. Nie było nic poza beztroską radością. I krzyczały z całej siły.

Najbardziej centralny z siedmiu karuzeli widocznych dla dzieci i gapiów wkrótce zaczął wydawać coraz głośniejszy szum, jakby wyrastał mu skrzydła, które miały wkrótce wznieść go w odległą, nieosiągalną stratosferę.

Rozległ się cudowny dźwięk tłuczonego szkła; nie był on cudowny dla osób znajdujących się w Fun House, a raczej po prostu niepodobny do niczego, co kiedykolwiek słyszano.

Odłamki latały wszędzie, ale w cudowny sposób ominęły wszystkie dzieci i osoby postronne znajdujące się w bezpośrednim sąsiedztwie. A jednak centralna karuzela nadal obracała się z coraz większą prędkością, która rosła w coraz bardziej dramatycznym tempie.

Wokół rozbłyskiwały iskry rozbitej światła, a centralny wir nadal przyspieszał, a konie latały wokół z płonącymi grzywami, próbując osłonić się parasolką, wznosząc się coraz bliżej słońca Ikara.

21 lutego 2024 r. [19:40-20:40]

Wymazane, autor: Robert Fuller

Jedna z wersji tej historii brzmi następująco: Umówili się na godzinę i miejsce spotkania. Jednak z powodu pewnych komplikacji w podróży przybyli w nieco rozłożonym czasie. Okazało się, że zbierali się w parami w zakurzonym, opuszczonym miasteczku na pustyni, chociaż w sumie było ich trzynastu.

Ponieważ saloon Kate's był nieco bardziej zatłoczony niż zwykle, pierwsi przybyli musieli zmienić plany, zastrzegając, że poproszą obsługę Kate's o przekierowanie spóźnialskich do nowej lokalizacji. Vova, zgodnie ze swoim zwyczajem, podjechał do Kate's na gołym grzbiecie konia, z nagim torsem, jakby był właścicielem tego miejsca. Bébé szedł obok niego.

Następnie Vova i Bébé powlokli się kilka budynków dalej, do rogu ulicy, przeszli przez Longhorn, a potem przez skrzyżowanie do Oriental, dumnie prezentując kabury i sześciostrzałowe rewolwery, aby wszyscy w środku wiedzieli, kto tu rządzi. Weszli do środka i usiedli przy barze.

Co byście dali, żeby wiedzieć, o czym gadali ci dwaj panowie! Coś się zgubiło w tłumaczeniu, ale według relacji naocznego świadka wyglądało to mniej więcej tak: Vova pyta Bébé, czy nie chciałby spróbować przedpremierowego występu, żeby upewnić się, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Bébé nalega, żeby zaśpiewać karaoke.

Niestety, wszystkie miejsca w kolejce do karaoke były już zajęte, a przy stołach do gry nie było nawet wolnych miejsc. Siedzieli więc milcząco i ponuro przy barze przez kilka minut, aż nagle Vova wykrzyknął: „Hej, to Dada i Pang!”. Z trudem zmieścili Pangowi jego ogromną posturę przy barze.

Byli teraz czwórką, a dyplomacja stała się nagle znacznie bardziej skomplikowana. Pang natychmiast zamówił pełną butelkę Black Label, zaczął nieustannie palić swoje czarne cygara Maduros, a jego usta zaczęły bez przerwy cmokać z prosciutto z Parmy, które nosił zawsze przy sobie na wypadek takich sytuacji.

Niestety, ich opiekunowie, pomocnicy i ochroniarze zostali zatrzymani z powodu nieprzewidzianych okoliczności, ale przybyli w samą porę, aby sprawdzić i wyczyścić broń, zgodnie z przepisami. Chwilę później przybyli Zalim i Batta, a zaraz po nich Mahsa i Amatu, z całkowicie spuszczonymi głowami.

Dwie po dwie, przybyły ostatnie pary, w stylu Arka, najpierw Grosero i Rasasa (ten ostatni nosił swoją ulubioną broszkę w kształcie kuli), a na końcu Prusak i cuchnący, przejrzały Mahcain. Co niezwykłe, Prusak odmówił założenia klasycznego zachodniego stroju, co przyniosło mu minus, i zamiast tego pojawił się jako Gregor Samsa.

Wybraniec, były gość honorowy, przyjechał wynajętym autobusem, ale spóźnił się, ponieważ zapomniał zapłacić kierowcom. Powiedział, że został zatrzymany z powodu czegoś, co Maha nazwała dość enigmatycznie „zakupami mebli”. Nikt nie pytał. Nikt nie odważył się zapytać. Nikogo to nie obchodziło.

Co ciekawe, ten ostatni z przybyłych został natychmiast otoczony przez całą świtę prawników, ochroniarzy i pochlebców. Bardzo szybko nalegał, aby usiąść dokładnie pośrodku, w centrum uwagi, ku ujmowi wszystkich pozostałych.

Broń palna była nadal skrupulatnie sprawdzana pod każdym względem, a inspektorzy dali do zrozumienia, że może minąć jeszcze pół godziny, zanim impreza będzie mogła się rozpocząć. Pang postawił więc wszystkim kolejkę, a sobie zamówił jeszcze kilka drinków; poprosił Vovę o małe opakowanie ikry beluga z Noble.

Vova nie był jednak w stanie spełnić tej prośby, czego wkrótce pożałował, ponieważ Maha zauważył swojego rodaka i podszedł do niego tak służalczo, jak to tylko było możliwe, nie przesadzając jednak. To rozwścieczyło Panga, który natychmiast zwrócił się do leniwych inspektorów broni palnej, nakazując im jak najszybsze zakończenie kontroli.

Pang rzucił na Vovę i wszystkich pozostałych najbardziej jadowite spojrzenie, po czym Vova postanowił w końcu założyć koszulę i poręczny sombrero, dla bezpieczeństwa. Sędziowie meczu zebrali się już w tym czasie, ubrani na czarno-biało, jakby nosili habity zakonnic w paski, przypominające więzienne koszule. Nie mogli się doczekać rozpoczęcia meczu.

Ale oczywiście zostali zatrzymani przez Mahę, który wygłaszał swoją najnowszą chaotyczną przemowę, która ciągnęła się zbyt długo i nie miała sensu, aż w końcu Pang wystrzelił rakietę oburzenia i powiedział: „Niech rozpocznie się gra!”. Wszyscy inni po cichu popijali swoje drinki, ponuro, aż w końcu zebrali się ponownie na Golgocie.

Wszyscy – świta, urzędnicy i reszta – szli powoli, uroczyście, jak na pogrzeb, mijając Crystal Palace, Fremont, pomnik Wergiliusza, Fat Hill, czemu Pang stanowczo się sprzeciwiał, Sumner, Butterfield, a następnie udali się na samo boisko, pole garncarzy, znane jako Cerro de bota.

Urzędnicy przynieśli niezbędną dwunastokątną plandekę w kolorze czerwonym strażackim, wystarczająco dużą, aby wszyscy uczestnicy mogli stanąć w odpowiedniej odległości od siebie. Plandeka, przypominająca parasol, przypominała nieco kopułę geodezyjną Fullera. Wszyscy uczestnicy zajęli swoje miejsca.

Maha, jak zwykle, wylosował najkrótszą słomkę i znalazł się w samym centrum akcji, a oczy pozostałych tuzina dobrze wyszkolonych zawodników skierowane były na jego marmoladową twarz, fryzurę i szkarłatny kapelusz. Kiedy nadszedł czas rozpoczęcia rozgrywek, sędziowie wydali wojskowe komendy dotyczące „krzywdy”.

Wszyscy gracze byli gotowi, a trzech sędziów odliczało. Nie wolno im było podnosić ani nawet dotykać broni, dopóki odliczanie nie dobiegnie końca. „Trzy! Dwa! Jeden!” I natychmiast na boisku zapanował chaos, ponieważ wszyscy na obrzeżach dwunastokątnej parasoli natychmiast zaczęli strzelać do centrum.

Jak uroczyście zeznają świadkowie tego wielkiego wydarzenia, ku ich wielkiemu rozczarowaniu, osoby znajdujące się na obrzeżach najwyraźniej całkowicie nie trafiły w Mahę! Ogarnęło wszystkich zdziwienie i konsternacja, zwłaszcza wśród brudnej dwunastki, która przypadkowo znalazła się w dwunastu rogach tkaniny.

Maha potrzebował dobrej chwili, ale kiedy zorientował się, co się stało i że uniknął kul – wielu, wielu kul! – zaczął strzelać z pistoletu i wszystkich zapasowych broni, które miał przy sobie, losowo w wszystkich przestępców, którzy stali tak potulnie na uboczu, będąc jedynie mięsem armatnim dla jego biegłości w posługiwaniu się bronią.

Wszyscy dostali to, na co zasłużyli. Ich groby były nieoznakowane i zrobione w najprostszy sposób, płytkie jak grzech. Następnie Maha odszedł w milczeniu w głąb pustyni, aby nigdy więcej nie zostać zauważonym ani usłyszanym. A za nim, jak lemingi, wkrótce podążyły tłumy, które poszły za nim w przepaść najbliższego klifu.

Eksperci medycyny sądowej przez lata dyskutowali o tym, co się wydarzyło. Niektórzy twierdzili, że doszło do naruszenia protokołu. Inni uważali, że brudna dwunastka otrzymała fałszywe broń. To wszystko było fałszerstwem, ustawką, oni byli aktorami kryzysowymi – takie opinie krążyły w sieci, tworząc mroczne echo.

Ostatecznie analitycy doszli jednak do wniosku, że wbrew jasno określonym zasadom gry większość prawidłowych uczestników otrzymała zamiast nabojów ślepe naboje. Komisja regulacyjna z pewnością zbierze się, aby omówić ten stan rzeczy, a głowy na pewno polecą.

Istnieje druga wersja tej historii, którą można opisać w prostszy sposób: trzynastu piekarzy, gdy zebrali się w Oriental, wynajęli jedną z tylnych sal z długim stołem bankietowym, z zastrzeżeniem, że ten, kto wylosuje krótką słomkę, usiądzie na środku. Wyniki były bardzo podobne, z wyjątkiem jedzenia.

22 lutego 2024 r. [14:02-16:32]

Stolarz, autor: Robert Fuller

Wszystko zaczęło się od sąsiada stojącego z nagim torsem na spiczastym szczycie dachu; był rumiany i wyblakły od słońca, miał długie kosmyki włosów i brodę, był dość rudowłosy, z wieloma piegami na twarzy, jakby właśnie wyszedł z kąpieli. Jego oczy płonęły ogniem, włosy były wybielone jak śnieg, a twarz jaśniała jaśniej niż słońce. Gdyby przemówił, jego głos brzmiałby jak szum rwącej wody. Był albo niskiego wzrostu, albo wysoki, dobrze zbudowany i szeroki w barach, o cerze złocistej, gdy padały na nią promienie słońca, a podeszwy stóp i dłonie były pokryte tysiącami śladów, jakby nigdy nie siedział pod drzewem figowym, a tym bardziej przez siedem tygodni. Jednak wyszedł z tego z godnością, mimo że jego ciało było prawie całkowicie pozbawione włosów, a dłonie i stopy były wyraźnie szorstkie. Ci, którzy mieszkali w pobliżu, zauważyli, że zawsze otaczały go małe kwiaty, stada ptaków, które witały go najgłośniejszym śpiewem, a także wszystkie jego siostry i bracia, księżyc, wiatr, słońce, ziemia, ogień i woda, które zawsze błogosławił z całego serca. Był też tajemniczy słoik z gwoździami, który zawsze nosił w przezroczystej torebce zwisającej z paska.

Niektórzy przypuszczają, że ten chłopiec pochodził z miasta jastrzębi, położonego w pobliżu wieży strażniczej, wśród gałęzi, pędów i pączków czystej oliwki, otoczonego czymś w rodzaju wydrążonego kubka w pobliżu miasta, naczynia zawierającego różne śmieci i niekończące się stosy drewnianych odpadków, i że to właśnie dlatego jako dziecko tak bardzo zafascynował się stolarstwem, rzeźbiarstwem i szafkarstwem. Matka nie była w stanie go powstrzymać, a ojciec – nie ten, który był tylko zastępcą, ale jego prawdziwy ojciec – nigdy nie był w pobliżu, więc ten nauczył się nowego zawodu z niepohamowaną pasją.

Nigdy nie odbył stażu ani praktyki u nikogo znanego; zamiast tego wolał podążać za wiatrem, kwiatami i ptakami, a wszystkiego, czego się nauczył, nauczył się, próbując wszystkiego, co przyszło mu do głowy. Wcześniej zajmował się niszami ściennymi i kuchennymi, a następnie wnękami i cokołami, regałami i szufladami, ale warto zauważyć, że w tym okresie śmiertelnie bał się gwoździ, więc w młodości zajmował się głównie stolarstwem. Kiedyś wykonał nawet cały fresk sufitowy w całości z drewna, nie używając ani jednego gwoździa. Był to wspaniały wzór z niezliczonymi promieniami, drzazgami i odłamkami coraz drobniejszych kawałków drewna rozchodzącymi się promieniście od środka w prawdziwym szaleństwie. Zamówienie na ten jedyny w swoim rodzaju fresk sufitowy przyniosło mu spore dochody.

W kolejnej fazie swojej kariery był raczej rzeźbiarzem, a wkrótce stał się miniaturzystą do tego stopnia, że aby zobaczyć efekty swojej pracy, potrzebował skomplikowanego i potężnego sprzętu optycznego oraz soczewek. W rzeczywistości tworzenie tych dzieł było tak żmudne i, szczerze mówiąc, bolesne, że wkrótce musiał porzucić tę pracę na rzecz mniej stresującej, zarówno dla ciała, jak i dla jego słabnącego wzroku.

W rzeczywistości ten środkowy etap jego kariery był tak wyczerpujący, że musiał ubiegać się o rentę inwalidzką na kilka lat, podczas gdy walczył o powrót do normalnego życia. W tych mrocznych latach, jak sam je nazwał w swoich wspomnieniach, wędrował po pustyniach i miejscach pozbawionych życia, w tym po wielu wysypiskach śmieci, gdzie widział ludzi szukających wszelkich odpadków, które mogliby wykorzystać do jakiegokolwiek celu. Byli oni zdesperowani, zdesperowani, a jednak zdeterminowani, aby osiągnąć swój cel za wszelką cenę.

Zaczął przeprowadzać z nimi wywiady, aby dowiedzieć się, co ich motywuje, i wkrótce zaczął zachwycać się różnorodnością ich historii życia, choć wszystkie miały wspólny motyw, który był trudny do zniesienia dla każdego człowieka z sumieniem. Podczas tej pracy zawsze starał się nie traktować ich z góry ani nie okazywać pogardy dla ich problemów. nigdy nie pouczał żadnego ze swoich przyjaciół, a jednak historie, które opowiadali później o tym, co powiedział, świadczyły o rzadkiej w tamtych czasach dobroci, dzięki czemu jego słowa z czasem utkały się w skomplikowaną tkaninę, która mogła rywalizować z kafelkami, wzorami i zawijasami nawet na najpiękniejszych perskich dywanach.

Podczas gdy zajmował się tymi rozważaniami wraz z przyjaciółmi, zaczął również zwracać uwagę na porzucone kawałki drewna rozrzucone w miejscach, gdzie polowali i zbierali śmieci. Zaczął więc nosić przy sobie słoik z gwoździami, aby móc jak najlepiej wykorzystać te kawałki drewna.

I tak rozpoczęła się i zakończyła trzecia i ostatnia faza jego kariery stolarza.

Faza ta rozpoczęła się dość skromnie. Znajdował drewniane listwy i deski o odpowiednich rozmiarach i początkowo ostrożnie przybijał je do siebie, sprawdzając, jak to wygląda. Stopniowo zdecydował się na deski o długości około sześciu lub siedmiu stóp oraz inne, które miały około dwóch stóp długości. Szybko stał się mistrzem w tworzeniu podłużnych pudełek, które, jak sądził, mogły pomieścić praktycznie wszystko, chociaż mogły też być puste.

Na początku nie był do końca pewien, do czego służą te wszystkie pudełka, ale w tym czasie kontynuował rozmowy z ubogimi ludźmi, których zawsze słuchał, i czuł ich ból, jakby były to głębokie rany, rodzaj błogosławieństwa, a nawet krwawienia w jego kończynach. Zaczął więc gromadzić wszystkie te podłużne, dziwne pudełka z odrzuconego, zużytego drewna, starannie zbijane gwoździami, wiedząc, że nadejdzie dzień, kiedy znajdą one dobre zastosowanie, jako zemsta za krzywdy, jakie jego dobrzy przyjaciele wycierpieli z rąk innych.

23 lutego 2024 r. [13:50-15:30]

Trufle, autor: Robert Fuller

Do rana zakurzone zimowe słońce, najczystsza czarna ziemia zimowa, zniknęło z pełnych nadziei dębowych sadzonek na obrzeżach kilku wiejskich targów w dzikim lesie; psy po cichu rzucały się w kierunku kolumn ciemności, do płytkich dziur, a ich nieostrożne kopanie przecinało łup. Rolnicy zbierali pożywienie i martwili się o znaczenie zaginionych klejnotów znalezionych w czarnych zimowych gajach dębowych, gdzie wąskie uliczki sprzyjały przemijaniu niekonsekwentnej, złocistej, oświetlonej księżycem zimy.

Poluje i błąka się przez przełomowe wydarzenia XX wieku, które doprowadziły do wybuchu wojen światowych, powracając do niepewności podróży: wiejskie drogi, spalona ziemia, kredowa gleba, plamy ciemności, zakopane róże.

Zielono-białe dni mglistego słońca, blasku księżyca w oddali, spektakularnego nieba przytłoczonego żółtymi dębami na skraju, psy kopiące z lekkością wiejskich lisów w poszukiwaniu złodziei, blizny minionego poranka, w ulotnym, odizolowanym grobie tajemnic, magii, religii, niebezpieczeństwa. Tajemnica może zainspirować wykopaliska winnic takiego baletu, pytanie o powagę, przemijające przekonania, marsze przez senne dęby, nocne wędrówki.

Subtelności podziemia, mrocznych interesów; pytania złodziei: tego rodzaju kryminał odzwierciedla naszą ślepą wrażliwość, smak tajemnic, epickie oszustwo, sprzedana historia, mroczna fantazja.

24 lutego 2024 r. [22:01-23:55]